Życie i śmierć.
Miłość i nienawiść.
Ciągłe sprzeczności.
Właściwie brak łez. Nie mam już czym płakać. Jestem zniszczona. Zniżona do poziomu zero. Boli, chociaż nie chce żeby bolało. Wyżera, zbiera i zbiega z tym co otrzymało. Jesteśmy zmęczeni. Już nie potrafimy. To nic, że przyszła wiosna. To nic, że blisko zmartwychwstanie. Jesteśmy inni. Tak inni, że nie ma punktów stycznych. Tak wiele uczuć, zbyt wiele.
Woda zmywa cały pałac zbudowany na piasku. Woda zmywa całe cierpienie choć jego ślady są zbyt głębokie. Blizny pozostaną. Blizny, które będą przypominać o minucie, godzinie, dniu. Blizny, których nie jestem w stanie zakryć.
Nie mam już żadnej odpowiedzi na pytania które są zadawane. Nie umiem stwarzać i opisywać. Nie chce tłumaczyć. Nie wiem, czy wybory które podjęłam są odpowiednie.
Bo przecież ja również nie jestem biała. Jestem współwinna.
Nie mogę powiedzieć, że nie będę przejmować się słowami. Są zbyt bolesne. Zbyt sztywne i chropowate. Chociaż mówi się ze to tylko słowa, po którymś razie zaczyna się w nie wierzyć. Nawet podświadomie. Nie wiem czy jestem w stanie uciec od tej pułapki interpretacji. Od czasu melancholii i bierności.
Nie widzimy już tych samych miejsc na mapie. Ciągłe obrzucanie się tym co boli, jest wynikiem naszej słabości i irytacji. Mówię naszej, nie Twojej czy mojej. Być może to ja jestem przyczyną, powodem i rezultatem. Być może nie umiem zmierzyć się z całością. Staranie się na siłę, powoduje większy żal że coś nie wyszło. Staranie się dla jakiegoś efektu, powoduje jeszcze większą frustracje kiedy nie przyjdzie oczekiwany etap. Jednak czy to staranie, nie może być wynikiem uczuć, tylko uczuć, a nie chęci uzyskania czegoś dla siebie ? jak wiele to by zmieniło.
Można już wątpić, że pozbieramy rozsypany ryż na chodniku. Nie znajdziemy wspólnej melodii, wspólnego świata czy marzeń. Rozmywamy się i rozpływamy. Jesteśmy jak mgła, która opada i znika. Już nic nie widać. Stoimy i nie trzymamy się za ręce.
kolejny raz zapada mrok. Nie czuje nic. Przestaje być człowiekiem. Nie mam łez. Nie mam siły. Tracę, nie wyciągam rąk po więcej. Nie wiem czy jeszcze je mam. Czy mam serce. Oddycham, choć coraz mniej. Szukam po omacku. Nie wiem czy to już koniec, czy dopiero początek. Nie jestem już w złotej klatce, nie jestem zatopiona w marmurze. A jednak snuje się ospale zatracając się w ciszy. Jest noc, coraz dłuższa. Nie oczekuje poranka. Zanurzam się w ciemnościach, i nie wiem czy chce z nich wyjść. Ani ja ani Ty nie jesteśmy już światłem. Wypalił się najmniejszy fragment otoczony czułością. Nie czuje już nic. Jestem pustynią. Nie wołam o pomoc, nie wiem czy jeszcze jej szukam. Nie czuje już nic. Czy to jest już wolność ? Jestem nicością.
już nie walczmy, nie przepraszajmy, nie budujmy.
to za dużo. Chcieliśmy za dużo, choć tak mało możemy. Nie walczmy, nie będziemy wygrani. Przegraliśmy. Nie będzie radosnych powrotów do domu. Nie będzie wzruszeń.
Granica szczęścia została przekroczona, wylało się ono zbyt obszernie, zalało złote pola, barwy maków i nas. Przepełniło tak dokładnie, nie wytrzymaliśmy jego nadmiaru. Urywki wspomnień, kartki z kalendarza pozostaną, jako nie poukładana przestrzeń, pachnąca jaśminem. Pogódźmy się z tym, że być może jestem za słaba. Zostawmy to. Nie mam już siły. Przegrywam kolejne chwile. Przegrywam siebie. Jednak wciąż jestem tym Syzyfem idącym pod górę żeby ciągle czuć że żyje.
Chociaż tracę wiarę że warto. nawet dla ciebie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz